wtorek, 24 lipca 2012

XXXIX

 Obudź mnie, jak będziesz uśmiechnięta
Obudź mnie, gdy zobaczysz raj
Gdyby tylko to istniało

Podaruj mi najlepszy prezent
Obudź się, jeszcze raz
Chciałbym zobaczyć kolor twoich oczu

Gdy twoja dusza chce uciec
Moja też się wyrywa

Obudź się
Nie chcę ci życzyć słodkich snów
Bo to mnie przeraża

I chociaż spotka cię tu ból
Nie płacz
Bo nie ty zawiniłaś

Śpij źle
Bo wtedy się obudzisz

Nie pora teraz na spotkanie z aniołami
One powrócą
Ale nie teraz

Obudź się.

- Obudź się. Przecież cię tak nie zostawię.
  Zmarszczyłam brwi. Spróbowałam skojarzyć fakty. 
  Uhm...
  Wybuchł potworny pożar.
  Znowu?
  Zostałam ranna.
  Znowu?
  To chyba jednak wina tego, że zemdlałam.
  Dlaczego?
- Na pewno jesteś ranna, kochanie?
  Otworzyłam gwałtownie oczy.
  Nikogo nade mną nie było. Nikt nic do mnie nie mówił, w końcu byłam sama.
  Leżałam na twardej ziemi. Było bardzo cicho. Czasami tylko do moich uszu dobiegał dźwięk łamanych gałązek.
  Lekki zapach dymu unosił się w powietrzu, już nie taki ostry, jak przed jakimś czasem.
  Spalony las.
  Martwy las.
- Zostałam sama - stwierdziłam, sama do siebie. Spojrzałam na dłonie. Były mocno poparzone, jednak wcale nie czułam bólu, co było bardziej niż dziwne. - I nie umarłam. Znowu.
  Spróbowałam się podnieść z ziemi. Gdy tylko to wykonałam, z dużym trudem, mój wzrok padł na ciało leżące tuż obok mnie. Natychmiast zalałam się łzami.
- Nie wierzę, że mi to zrobiłeś - szepnęłam, wycierając łzy. - Dlaczego, do cholery, mnie zostawiłeś?
  Patrick leżał, nie odezwał się słowem. 
- Gdyby nie fakt, że się zabiłeś, już dawno byś stał nade mną i się mną zaopiekował. A ty, jak ostatni, najgorszy tchórz, mnie zostawiłeś. Nas! - mruknęłam rozgoryczona. Zaczęłam w kieszeni szukać jakiejś chusteczki, ale zamiast niej, wyciągnęłam zwitek papieru.
  Wiersz.
- Przecież zawsze byłem tchórzem, więc o co chodzi?
  Rozejrzałam się dookoła. Poczułam się jak idiotka.
  Rany, co ze mną nie tak? Słyszę głos zmarłego przyjaciela. Tymczasem jego twarz ani drgnęła.
- Nie jesteś tchórzem - powiedziałam do siebie (Znowu). - Ale i tak tego nie słyszysz. A nawet jeśli, to nic cię to nie obchodzi, bo zawsze byłeś uparty.
- Hm...
- Victoria! O matko, nie... 
  Wcisnęłam kartkę z powrotem do kieszeni swoich spodni. Zaczęłam się rozglądać wokół, kiedy ktoś złapał mnie od tyłu.
- Co jest? - mruknęłam.
- Musieliśmy na chwilę odejść, anderka... ale to nieważne. Jesteś cała! I zdrowa!
- Zdrowa? Niekoniecznie! - syknęłam  z bólu. Angelika- to ona mnie złapała- szybko spojrzała na moje poparzone dłonie i nadgarstki.
  Krzyknęłam, zdumiona.
  Czarna, wypełniona gwiazda zniknęła. Została tylko stara, ametystiańska blizna.
- Zniknęła! - wykrztusiłam, oglądając nadgarstek. - Nie ma tego tatuażu od Zł...
- Cicho! - przerwała mi Angelika i ponownie mnie przytuliła. - Tak, zniknęła. To koniec.
- Jak to? Przecież nic nie zrobiłam, zemdlałam.
- Anderka i adoratka wszystko ci wyjaśnią, skarbie - powiedziała. - Idziemy.
  Złapała mnie za ramię i zaczęła prowadzić przez pusty las, gdzie tylko czasami można było zauważyć krzątające się osoby, które chciały chociaż w najmniejszym stopniu coś posprzątać. Jednak wiedziałam, że adoratki będą chciały wykorzystać trochę swojej magii, żeby zrobić porządek. W końcu nikt nie wiedział ze świata ludzkiego, że w tym lesie był ogromny pożar- to wszystko zasłaniała wielka, półkulista aura adoratek.
  Zaprowadziła mnie do sporego namiotu. Anderka od razu do mnie podeszła i usadowiła na dużej sofie. Adoratka podała jej małą buteleczkę, której zawartość Noa-Wier wylała mi na dłonie i nadgarstki i zaczęła pocierać. Zacisnęłam zęby, żeby nie syknąć z bólu. 
- Oparzenia zaraz ci zejdą - poinformowała, odstawiając ją na szafkę stojącą obok. - Jak się czujesz?
- Niezbyt dobrze - odparłam. - To było okropne. Czułam się, jakbym miała skonać. Naprawdę. Paliłam się. Znowu byłam w tym lesie z Haroldem. Właśnie! Co z nim i Christopherem?
- Spokojnie, żyją - uśmiechnęła się pociesznie. - Śpią.
- Ale... oni, to znaczy, Christopher... on wie o tym wszystkim?
- Porozmawiamy o nich jak się obudzą.
  Westchnęłam, lekko zniecierpliwiona, jednak nie skomentowałam tego ani słowem.
  Do naszej części namiotu wszedł Tom z Rebeccą i Sarah. Wszyscy usiedli obok nas.
- Zacznijmy od początku - zaczęła anderka. - Patrick nie żyje.
- Wiem - przełknęłam nerwowo ślinę. - Ale mam wrażenie, że go słyszę, tak jakby do mnie ciągle coś mówił.
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Masz jego krew w swoich żyłach. Kochaliście się. To dla ciebie, dla nas również, potworna strata, więc... może ci się tak tylko wydawać, gdyż nie możesz się z tym pogodzić, albo on naprawdę nad tobą czuwa, jak anioł.
- Wiesz, co mnie obudziło? Jego śpiew. Dosłownie śpiewał. Coś, żebym wstała, żebym nie odchodziła.
- On odszedł - powiedziała cicho Angelika. - Anderko, dlaczego on się zabił? Jego przyszłość miała taki mocny wpływ?
- Myślę, że to wszystko zapisane jest w wierszu, który napisał przed swoim odejściem dla Victorii. Kochani, o nim porozmawiamy potem, jak już wszyscy się obudzą i będą aktywni umysłem...
  Tom roześmiał się lekko.
- Aktywni umysłem - powtórzył. - Och.
- Dusza Victorii już wielokrotnie odłączała się od ciała, nie tylko wtedy, kiedy wykonaliśmy rytuał przywracający jej życie - wypaliła Noa-Wier.
  Spojrzeliśmy na nią jak na głupią, starą babę, która oszalała.
- Co? - spytałam tępo.
- Twoje sny- pamiętasz, kiedy śniło ci  się, że twoja matka zabiła ojca? I myślała, że to w zupełności zwyczajna rzecz?
- Pamiętam.
- Kiedy śniło ci się, że Christopher do ciebie przyszedł, ale to była Lucy, i ją zabiłaś?
- Pamiętam.
- Kiedy śniło ci się, że weszłaś do sypialni swoich rodziców, którzy leżeli martwi na łóżkach wśród krwi, która była nawet w toalecie?
- Pamiętam...
- W końcu to, kiedy udałaś się do Harolda, do tego lasu, gdzie opowiedział ci historię o swoim dzieciństwie?
- Uhm, też to pamiętam.
- I twoja ostatnia wędrówka, kiedy nam zemdlałaś podczas bitwy Smoków, też z Haroldem, kiedy się paliłaś?
- Też.
- No właśnie. Twoja dusza odłączała się już wtedy od ciała. W końcu zgubiła drogę powrotną do ciała, i umarłaś. I wtedy musieliśmy cię ratować. Podczas snu podróżujesz - uśmiechnęła się lekko.
  Otworzyłam usta ze zdumienia. 
- A inni? Też mają sny, nie przeżywają tego samego?
- Nie, to dzieje im się w głowie. I to jest na skutek ich wspomnień. Ty jesteś od samego początku wyjątkiem - roześmiała się cicho. - To jest wyjaśnienie twojej śmierci. Rytuał był prosty. Krew osoby...
- Wiem, na jakich zasadach to się odbywało - przerwałam ostro. Samo wspomnienie Patricka mnie bolało.
- Nie bój się stawić czoła prawdzie, kochanie.
- Czy Zły Smok umarł? - zignorowałam dziwny głos w swojej głowie.
  Adoratka, która do tej pory siedziała cicho, roześmiała się.
- Bóstwa nigdy nie umierają. Jak już, to przegrywają. Ani Dobry Smok, ani Zły nie umarł. My wygraliśmy. Dzięki tobie. Spełniłaś swoją misję.
- Ale jak?! Zemdlałam. No i czułam się, jakbym się paliła.
- Poparzyły ci się tylko dłonie i nadgarstki, to z powodu twoich blizn i dawnego tatuażu, który zniknął wraz ze Złym Smokiem. Ten okropny ból, który czułaś w czasie snu, wędrówki duszy, pochodził od Złego. On cię zwyczajnie zaatakował. Ale ty jesteś wyjątkowo silna, no i masz dar, dlatego zostałaś wybrana żeby zmienić losy naszej krainy. Dobry Smok cię uratował, a siły dodała mu energia adoratek. Sarah również. I mamy dobre wieści dotyczące naszej przyjaciółki! - uśmiechnęła się szeroko do speszonej i zarumienionej Sarah.
- Co się stało?
- Sarah jest już pełną adoratką, nie tylko uczennicą, która chciała nią być. Dobry Smok obdarzył ją dodatkową mocą, siłą i energią. Mamy już poważną adoratkę w naszym gronie.
- Woah! - krzyknął Tom, przybijając z nią piątkę. Uśmiechnęłam się do niej szeroko, jednak przyjaciółka zauważyła, że nie jest to mój zwykły, radosny i szczery uśmiech. Poklepała mnie po ramieniu w geście współczucia.
- Wiesz co, Victoria? Nawet ja i Noa-Wier nie możemy ci wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Nawet my tego nie wiemy i do końca nie rozumiemy. Nie wiemy, jak kontaktowały się ze sobą Smoki, nawet jeśli była taka sytuacja. Po prostu.. wyszło tak,  jak miało wyjść. Na to już zbierało się od dawna.
  Nic nie odpowiedziałam.
  Nagle wszedł do nas jakiś wysoki chłopak, widocznie został z nami na polecenie anderki, żeby pomóc.
- Chłopak się obudził jeden - poinformował, wyraźnie trochę znużony. - Ten blondyn.
  Wstrzymałam oddech.
- Christopher?! - upewniłam się, mrużąc oczy.
- Tak. Chyba tak.
- O rany! - nie mogłam nic więcej wydusić. Siedziałam bez ruchu na sofie, dopóki w wejściu nie stanął chwiejnie wysoki, dobrze zbudowany blondyn, patrząc prosto na mnie z domieszką szoku i małej radości.
- Victoria - szepnął cicho, tak cicho, że tylko ja mogłam to usłyszeć. Mimowolnie łzy zaczęły mi lecieć z oczu. Przykryłam usta dłońmi. Wstałam, i potykając się o własne nogi, podbiegłam do niego i mocno go przytuliłam. Odwzajemnił uścisk dwa razy mocniej.
  Po chwili staliśmy po paru latach razem, w ciszy zmąconej tylko naszym szlochem.
cdn

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jezuuuuuuu, i znowu koniec wtedy, kiedy jest najlepszy moment -.- I nie chcę końcaaa! :c