niedziela, 22 lipca 2012

XXXVII

- Co się stało?! O... Victoria? - Chris zdumiony spojrzał na mnie zza kierownicy.
- Nie pieprz, tylko jedź pod las, gdzie jest artcum! - krzyknęłam, siadając na swoim miejscu i zapinając pospiesznie pasy bezpieczeństwa. Reszta osób siedziała cicho jak myszy pod miotłami.
- Jak nie Patrick się drze, to znajdzie się inna baba - burknął pod nosem. Zjeżyłam się na słowo "baba", ale nic nie powiedziałam. - Właśnie, gdzie jest Patrick?
- Nie twój zasrany interes! - wydarłam się.
- Wracamy do Ametystianii już teraz, żeby się tego dowiedzieć - powiedziała spokojnie Sarah, klepiąc mnie po ramieniu.
- Dlatego Vica jest taka wkurzona - mruknął do niego Nathan. Widziałam, że próbuje utrzymać spokój, ale zauważyłam, że trzęsą mu się ręce.
  Droga wlekła się w nieskończoność. Zaczęłam nerwowo podrygiwać na siedzeniu. Miałam ochotę wyrzucić Chrisa przez okno i sama prowadzić, ale spowodowałabym tylko wypadek, co skutkowałoby tylko dodatkowymi, zupełnie niepotrzebnymi problemami.
- Możesz... trochę... szybciej? - zapytałam cicho, próbując utrzymać spokój, biorąc przykład z Nathana. - Dopiero co zmartwychwstałam, więc mnie nie denerwuj. Mam dużo siły, ale za to mało cierpliwości!
- Jakbyś nie zauważyła, jest noc - odparł niewzruszony. Na szczęście nie musiałam wymyślać kolejnej riposty, bo zaparkował przed lasem.
  Wszyscy pospiesznie wyszliśmy z samochodu.
- Jeżeli wyjdę z tego cało - zwróciłam się do niego - to może wtedy cię przeproszę.
- W porządku.
  Nie spojrzawszy na niego, pobiegliśmy w stronę artcum. Zaczęliśmy przechodzić przez ciemny gąszcz krzaków i roślin, uważając, żeby nie wejść przypadkiem w jakieś rosnące drzewo, bo była ciemna noc. Chmury całkowicie zakryły księżyc i gwiazdy.
  W innej sytuacji obawiałabym się sama chodzić po lesie w nocy, jednak wokół mnie byli przyjaciele, którzy nadal ze mną są, nie pozwolili mi umrzeć, pomimo, że ich przezwałam i zostawiłam, uciekając. Powinni być wściekli, nie ufać mi. Ale nic z tego.
  To są prawdziwi przyjaciele.
  Zauważyliśmy znajomą jaskinię- artcum. Zaczęłam żałować, że nie ma z nami Harolda, wysłannika- z nim czułabym się jakoś... pewniej, wracając do Ametystianii.
  Ale nie martw się, Harold. Wrócę po ciebie.
- Daleko nie pójdziecie - usłyszałam. Zza jaskini wyłoniła się doskonale mi znana postać. Zatrzymałam się gwałtownie.
- W każdym bądź razie, dalej niż ty - syknęłam.
- Na pewno? Jesteś tego pewna? - Lucy wyszła nam naprzeciw. Myśl, że mamy większe szanse, od razu uciekła, gdy razem z nią wyłoniło się mnóstwo ludzi.
 Kim oni są, do cholery?
- Victoria, słuchaj mnie uważnie - Nathan zaczął do mnie nerwowo szeptać. Złapał mój nadgarstek, pokazując mi coś, co wstrząsnęło mną do reszty. - Ta gwiazda, czarna i wypełniona pochodzi od Złego Smoka, pojawiła się tuż po twojej śmierci. Nie pojawiła się ot, tak, sobie. Ci ludzie - wskazał brodą tłum za Lucy - to zwolennicy jej i Złego Smoka. Lucy zleciła im zabić ciebie, rozpoznają cię właśnie po tym tatuażu. Nie pozwolimy ci do niej dojść.
- Ale... to jak mam ją zabić, nie podchodząc do niej?!
- Nie zabijesz jej sama, to jest nierealne.
- Zabiję! - wrzasnęłam. Lucy zaczęła ironicznie się śmiać.
- Ładny tatuaż, Victoria - powiedziała. - Bardzo mi pomaga. Właściwie to im - wskazała tłum obłąkanych ludzi za sobą. Trochę was mało, co nie?
- Więcej, niż myślisz! - stanowczy, ale równocześnie groźny głos anderki wszystkich otrzeźwił. Odwróciliśmy się za siebie. Oniemiałam. My również mieliśmy swoją... armię. Setki Ametystianinów przybyło tutaj do nas, żeby walczyć o dobro i sprawiedliwość przeciwko złu i fałszerstwie.
- Ale jest pewien haczyk - odezwała się ponownie Lucy. - Nam chodzi o jedną osobę. A wy musicie zabić nas!
- Raczej tylko ciebie - rzekłam. - Wątpię, żeby twoi zwolennicy walczyli po twojej śmierci.
- No tak, kochanie - powiedziała słodko. - Ale tej nocy zginiesz ty, już na dobre. Nie ja.
- Jeszcze się przekonamy! - wrzasnęłam. Jak na komendę tłum za moimi plecami wybiegł naprzeciwko zwolennikom Złego Smoka, którzy zareagowali tak samo. Jedynie ja ze swoimi przyjaciółmi stałam nieruchomo. Lucy, z mściwym uśmieszkiem, powoli zaczęła iść w moim kierunku. Chciałam się wyrwać z objęć Toma, który nerwowo mnie trzymał, i wybiec jej naprzeciw, żeby w końcu ją zabić i skończyć ten koszmar, ale nie mogłam się wyrwać, za nic. Mój dar nie wystarczał, chłopak miał niemożliwie wielką siłę!
- Puść mnie, do cholery! - burknęłam. Zignorował moją prośbę.
- Nie puścimy jej - usłyszałam, jak szepcze do Nathana i reszty.
- Musimy uciec, to proste, i złapać ją z zaskoczenia - powiedziała Sarah.
- Więc... idziemy!
  Tom złapał mnie za nadgarstek i zaczęliśmy wszyscy razem biec w głąb lasu, zostawiając za sobą pole bitwy.
- Oni chcą mnie przecież wszyscy zabić! Zaczną za nami biec, a Lucy się zorientuje, nie?! - krzyknęłam zdenerwowana.
- Po to anderka zwołała wszystkich ludzi z Ametystianii, żeby ten proces był dłuższy i żeby odwrócić ich uwagę, a przy okazji załatwić! Jeszcze tego nie zrozumiałaś?! - wrzasnął zestresowany Tom.
- Widocznie nie! Czy wy nie rozumiecie, że ona trzyma Harolda, Christophera i Patricka?! Musimy ich odbić, a jedynym sposobem jest zabicie ją!
- Ona chce ciebie nimi zwabić, a wtedy razem ze swoją armią zabije cię!!!
- Mam to w dupie! - szarpnęłam go tak mocno, że musiał przystanąć. - Znowu to samo! Nikt nie liczy się z moim zdaniem! Mam uratować Ametystianię, ale jak, do cholery, jak nie mam do niej dojścia?!
- To nie jest zabawa, Victoria! - powiedziała spokojnie Sarah. - Dopiero co do nas wróciłaś, myślisz, że jesteś silna i że masz niezłego kopniaka energii, ale tak naprawdę jesteś słaba i nie masz z nią najmniejszych szans.
- Dzięki! - burknęłam. - A ten pieprzony dar?! Po co go mam?! Anderka mi mówiła, że nie jestem tu przypadkowo! Co z tego, że moi rodzice byli i nadal są Ametystianami, jak moja przyszłość, że będę wam do czegoś tutaj potrzebna, była już przesądzona?! Jak mam wam pomóc, jak nie mogę nic zrobić według swojego pomysłu?!
  Nagle przerwał mi histeryczny krzyk Angeliki. Wszyscy najpierw odwrócili się do niej, a potem w stronę, w którą patrzała.
  Christopher.
  Harold.
  Patrick.
- Na Smoka! - wrzasnęłam. Tom na ułamek sekundy rozluźnił uścisk, co błyskawicznie wykorzystałam: wyszarpałam się i zaczęłam (bezmyślnie) biec w stronę swoich trzech przyjaciół. Reszta pobiegła za mną. Przepychając się przez ludzi, nie patrząc, z jakiej armii pochodzili, czy chcą mnie zabić, czy nie, biegłam ile sił w nogach do nich, którzy leżeli niczym porzucone marionetki tuż przy artcum. Nie odwracałam się, by zobaczyć, gdzie jest Lucy, czy wyskoczy gdzieś z siekierą czy coś w tym stylu, z wielką chęcią mnie zabić i wypełnić wolę Złego Smoka, żeby ten mógł objąć władzę nad całą Ametystianią.
- Patrick! Cholera, Patrick! - zaczęłam histerycznie krzyczeć, łzy pociekły mi z oczu. Nathan złapał mnie w pasie i mocno przytulił. Zaczęłam się wierzgać. - On nie żyje! On nie żyje! Ona go zabiła!!!
- Nie ja - odezwała się morderczyni, wychodząc zza jaskini. Trzymała w ręku jakiś świstek papieru, uśmiechała się fałszywie.
- Zejdź mi z oczu! Zejdź mi z oczu, ty pieprzona suko! - zaczęłam przeklinać. Nie słuchałam tego, co Nathan szepcze mi do ucha, żebym się uspokoiła, widziałam tylko Lucy i ciało zmarłego Patricka.
- Nie jestem taką jędzą - roześmiała się fałszywie - miał przy sobie to. Jak mniemam, to jest skierowane do ciebie, więc przed twoją śmiercią pozwolę ci to przeczytać...
  Wyrwałam jej z ręki kawałek pogniecionej kartki i zaczęłam czytać, co chwila wycierając lecące mi łzy z oczu.
 
   Urodziłem się wolny
Wolny i umrę
Nie zaznam już twego bólu
Który mnie ranił
Mocniej niż ciebie

Przepraszam za siebie
Nie byłem zbyt silny
Chciałbym to zmienić
Ale moja słabość mnie onieśmiela

Chciałem dobrze
Jestem tchórzem
Skrzydła cierpienia

Czerwony atrament
Tak jakby moja krew
I raniące pióro

Chciałbym przeprosić
Nie znam takich słów
Zawsze byłem daleki ideału

Nieszczęśliwa miłość

Tchórzliwa miłość

Obiecać ci mogę
Że nigdy nie spojrzysz
Na twarz fałszywej kreatury.



- Nie, nie, nie, nie - zaczęłam szeptać pod nosem. Litery wręcz skakały mi przed oczami.
- Cóż, widocznie Patrick zabił się z twojego powodu - powiedziała Lucy, z kpiną w głosie.
- Nie kłam! - wrzasnęłam. - To ty go zabiłaś!
- Oczywiście! - roześmiała się. - Ale zanim go zabiłam, rozkazałam mu napisać wiersz pożegnalny dla swojej miłości, co nie?! Pełen romantyzm!
  Moja wściekłość sięgnęła zenitu. Wyrwałam się z objęć Nathana i podeszłam do niej. Wyciągnęłam rękę, żeby zacisnąć pięść na jej szyi w śmiertelnym geście, ale wtedy...
  Wtedy stało się coś dziwnego.
  Gdy tylko otworzyłam swoją dłoń, wyszła z niej... pomarańczowa kula, która zaczęła robić się coraz większa i większa, aż w końcu stworzył się z niej monumentalnej wielkości pomarańczowy, ognisty smok.
  Usłyszałam gniewny krzyk Lucy, a po chwili jej ciało opadło jak marionetka na ziemię. Z niej wyszedł równie wielki smok, ale czarny.
  Byłam świadkiem bitwy między Dobrym Smokiem a Złym Smokiem.
  
cdn

3 komentarze:

Nejtl pisze...

Piszesz coraz to lepsze rozdziały, brawo.

Nejtl pisze...

Ale Boże, Patrick nie żyje? Teraz przynajmniej możesz zeswatać Harolda z Victorią :D

Domi209 pisze...

Booże...Patrick nie żyje. A ja go tak lubiłam.