- Naprawdę? - Angelika ilustrowała mnie wzrokiem, przed którym chciałem się schować.
- Ta to ma powodzenie - mruknął Andrew.
- Dobrze, że coś powiedziałeś, bo powoli zaczynam zapominać, jak brzmi twój głos - mruknął Tom.
- Ty ją naprawdę kochasz, Patrick? - spytała mnie anderka.
- Ale... - wyjąkałem - ja...
- Po prostu odpowiedz na pytanie, nie chodzi nam o spotkania towarzyskie, tylko o to, czy cały ten rytuał z przywróceniem duszy do ciała Victorii wypali.
Ponownie zapadła cisza.
Myśli w głowie latały mi jak oszalałe, sam nawet nie wiedziałem, czy coś do niej czuję, czy nie. Jedno było pewne, nie jest mi obojętna.
Gdybyś jej nie kochał, nie płakałbyś z powodu jej śmierci, czyż nie? To istny nonsens. Kochasz ją, przyznaj się!
- Jeśli... jeśli zdarzyłaby się jakaś pomyłka, i by to... nie wyszło, to... to co wtedy? - spytałem niepewnie.
- Drugiej szansy nie ma. Wtedy nic już nie zrobimy.
- Kochasz ją, przecież wiem. Jesteś moim przyjacielem i widzę, jak na nią patrzysz - mruknął mi do ucha Nathan. - Przywrócisz jej życie, Patrick.
- Myślę... myślę, że... że mogę spróbować - powiedziałem niepewnie.
- Czyli tak? - adoratka chciała się upewnić. Przytaknąłem głową, nie chcąc nic mówić.
Spojrzałem na Rebeccę, Sarah i Angelikę, które szeptały coś między sobą. Spojrzały równocześnie na mnie i szeroko się uśmiechnęły.
Poczułem gorąco na policzkach.
- Dzisiaj w nocy zrobimy ten rytuał, żeby nie uciekał nam czas.
- A potem?
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Victoria dojdzie do siebie, a wtedy wszyscy udamy się do Ametystianii, gdzie pewnie będzie Lucy, która myśli, że nie dokonamy tego rytuału. Wbijając insendulę w jej serce, ona i Zły Smok zapomnieli, że możliwy jest takie coś.
- Był on kiedyś wykonywany? - spytała się Rebecca.
- Nie, nigdy. Zawsze musi być ten pierwszy raz, czyż nie? Sytuacja, w której się znajdujemy, wymaga nieco innych środków. Musimy wyjść z tego bagna, albo zginiemy.
Zapadła cisza. Do mojej głowy trudno dochodziła myśl, że swoją krwią mogę uratować osobę, którą... uhm, którą kochałem.
- A tak w ogóle - przerwał ciszę Nathan - gdzie jest Elizabeth?
- Tutaj - odpowiedziała niemalże natychmiast. - Siedzę w kuchni i robię wam obiad, przysłuchując się waszej rozmowie. Powiem jedno: na pusty żołądek nic nie wymyślicie.
- Christopher? To ty?
Odpowiedziała mi cisza. Dlaczego odszedł? Poza tym, skąd miałam tą pewność, że to Christopher?
Mógł to być równie dobrze inny chłopak. Tyle, że w tym miejscu nie było nikogo, oczywiście oprócz tej tajemniczej postaci, której cień widziałam.
Zaraz, zaraz... tylko gdzie ja jestem?
- Może to Harold? - szepnęłam.
Dziwna mgła zaczęła robić się coraz gęstsza. Miałam wrażenie, że nie chodzę po ziemi, tylko po niej, która pod moimi stopami zamieniała się w marmurowe stopnie schodów.
- Halo?! - krzyknęłam. Bez skutku. W tym miejscu nie było echa, więc marne były szanse, żeby ktoś mnie usłyszał.
Nagle zobaczyłam tuż pod swoimi stopami znajomo wyglądający przedmiot.
Szpilka.
Schyliłam się. To nie mogła być szpilka, przynajmniej taka zwykła. Była cała zakrwawiona. Zaczęłam sobie coś przypominać.
Chciałam ją wziąć do ręki, ale... nie mogłam. Moja dłoń przeszła przez nią.
- Co jest? - mruknęłam. Powtórzyłam czynność, tylko tym razem sięgnęłam po leżącą nieopodal gałąź.
Bez skutku. Może inaczej: skutek był ten sam.
Wstałam. Moim kolejnym odkryciem było to, że ja nie stałam. Ja się unosiłam nad ziemią.
Moja skóra miała srebrny kolor.
Usłyszałam za sobą trzask. Odwróciłam się raptownie.
- Wiesz, że tak miało być, nie? - Harold nieufnie na mnie spojrzał.
Uśmiechnęłam się szeroko, ale zaraz mój uśmiech zszedł mi z twarzy. Co on powiedział?
- Co? - spytałam głupio.
- Miałaś umrzeć, przecież ten cały Patrick za nic by cię nie obronił - prychnął. - Idiota.
- Próbował - chciałam obronić przyjaciela. Harold jednak spojrzał na mnie kpiąco.
- No cóż... umie tylko biegać i skakać, chociaż nawet cię nie wytrenował. Max też.
- Dlaczego uciekłeś? Szukaliśmy cię - zmieniłam temat.
- Po co wam byłem? Potem ty uciekłaś. Ze mnie nie można brać przykładu.
- Uciekłam, żeby cię szukać.
- Jasne. Raczej Christophera.
- Jego też.
- Widzisz, nie ma nawet o czym mówić.
- Jesteś okropny. Zmieniłeś się.
- Nie widzieliśmy się w zasadzie jeden dzień, czy człowiek może się zmienić podczas jednej doby?
- Może miłość cię zmieniła - wymsknęło mi się. Zarumieniłam się, a właściwie zarumieniłabym się, gdyby nie to, że byłam cała srebrna. Nie rozumiałam tego.
Nie rozumiałam nic.
- Co to jest? Miłość? Nigdy jej nie czułem. Chyba odziedziczyłem to po ojcu.
- Przecież powiedziałeś mi, że... um...
- Nie uważasz, że lepsze są czyny, niż słowa? Mogę ci powiedzieć, że cię nienawidzę, a i tak tego nie zrobię, bo to nie miałoby sensu. Po moim zachowaniu doskonale by było widać, że tak nie sądzę.
- Mogę cię o coś spytać?
- Nie.
- Dlaczego wspomniałeś o swoim ojcu, że brak miłości odziedziczyłeś po nim? - zapytałam, ignorując jego negatywną odpowiedź.
- Bo był bezdusznym, ohydnym idiotą. Zanim dostałem się do Ametystianii, żyłem z nim i mamą. To było okropne. On był okropny. Bił mamę. Moją mamę, tę dobrą kobietę, która zawsze dawała mi wszystko, żebym miał jak najlepsze dzieciństwo. Jakieś prezenty, nawet jej najdrobniejsze gesty pokazywały, jak mnie kochała. Tatę też kochała, ale bez wzajemności. W zasadzie nie wiem, czego on od nas chciał. Dlaczego z nami żył. I pił. Dużo pił. Czasami w ogóle nie wracał do domu, mama wtedy leżała w swojej sypialni, w łóżku, i płakała. Często do niej przychodziłem i jej mówiłem, żeby nie płakała, bo to nie ma sensu, żeby wylewać łzy dla takiego człowieka.
Harold otarł łzę, która popłynęła mu po policzku.
- Ale najgorsze było wtedy, kiedy wróciłem ze szkoły do domu. Musiałem zostać w niej dłużej, zaliczałem jakiś sprawdzian z matmy, żeby zdać. I byłem szczęśliwy, bo zdałem. I gdy wracałem do domu... otworzyłem drzwi... m-mama...
Harold rozszlochał się na dobre. Zaczął się jąkać i spazmatycznie trząść. Chciałam do niego podejść i go przytulić, otrzeć łzy, ale z każdym moim krokiem cofał się. Mi samej zachciało się płakać.
- Ten skurwiel j-ją... z-zadźgał. Nożem. Leżała na podłodze, t-tuż przy wejściu do salonu, w kałuży krwi. A on siedział obok na kanapie, t-trzymał zakrwawiony nóż i z wyraźną satysfakcją patrzał w jej skrzywioną w bólu i strachu twarz. Martwą twarz.
Harold upadł na ziemię. Nie mógł zapanować nad szlochem. Ledwo rozumiałam, co mówił.
- Rzuciłem plecak i rzuciłem się na niego. Nie myślałem o tym, że... że on ma n-nóż, a ja nic. Albo mnie nie zauważył, jak wróciłem do domu, albo był zbyt upity i nie... nie wiedział, co się dzieje. N-nie wiem... Z-zacząłem się z nim szarpać i wyrwałem mu nóż z ręki, który rz-rzuciłem na podłogę. Od razu zrozumiałem, że to był głupi błąd, bo chciałem go zabić, a nie miałem już jak. Gdybym się po niego cofnął, coś by mi zro-zrobił... więc sięgnąłem po stojącą na parapecie szklaną butelkę i rozbiłem mu ją na gł-głowie... był zdezorientowany, wykorzystałem to i schyliłem się po nóż, którym go zacząłem... zacząłem...
- Harold... - jęknęłam.
- Nigdy... nigdy nie chciałem zabić człowieka, Victoria, nigdy - schował twarz w dłoniach. - Ale ten... on nie zachowywał się jak normalny człowiek, zabił osobę, którą... która była dla mnie najważniejsza. Gdy wbiłem ten przeklęty nóż w jego pierś, spojrzałem na jego umierającą twarz i powiedziałem tylko "
Żegnaj, Szatanie". I zostałem sam. Stałem między zabitą matką a ojcem, z nożem w ręku. Potem sam podciąłem sobie nadgarstki, bo byłem dosłownie sam. Ciągle miałem przed oczami wizję ojca-tyrana, którego sam zabiłem. Nie chciałem tak żyć.
- Ale nie umarłeś - stwierdziłam cicho. Uklęknęłam obok niego. Tym razem nie uciekł.
- Straciłem przytomność, obudziłem się w Ametystianii. Wiesz, co w tym wszystkim jest najzabawniejsze?
- Co takiego?
- Swoją ametystiańską gwiazdę mam na tej dłoni, dokładnie w tym miejscu, gdzie trzymałem ten pieprzony nóż.
Spojrzał na swoją gwiazdkę, na którą zleciały pojedyncze łzy.
- Nie wiem nawet, jak w świecie ludzkim jest wyjaśnione moje zniknięcie. Ty zginęłaś w płomieniach. A ja? Nigdy nie chciałem się tego spytać anderki. Od tamtego wydarzenia nie chciałem mieć nic wspólnego z tym światem, do którego z twojego powodu musiałem wrócić.
- Przecież wiesz, że nikt nie nalegał - szepnęłam.
- Wiesz, co mnie do tego zmusiło? Myśl, że Lucy mogła zrobić z tobą dokładnie to samo, co mój ojciec matce. Nie chciałem, żeby w moim i tak nędznym życiu zabrakło drugiej ważnej osoby.
- Przecież... jesteś taki... zawsze wszystkich rozśmieszasz. Dusza towarzystwa. Nie widać po tobie, że... że masz za sobą takie... - zająknęłam się.
- Dwa miesiące po tym przypominałem żywego trupa, dopiero Nathan, który już wtedy był z Lucy, Angelika, Andrew, Max- oni przywołali mnie do świata żywych. Przy nich odżyłem i zacząłem stopniowo o tym zapominać. Ilekroć spojrzę w lustro, widzę swoją matkę. Jestem jej męską kopią, chodzi mi o wygląd - zaśmiał się. - Ona była piękną Ametystianką. Victoria...
- Tak? - powiedziałam, wycierając łzy z oczu.
- To nie koniec. Skop Złemu Smokowi tyłek, a potem wrócisz tutaj po mnie, okej?
- Obiecuję - powiedziałam. Wstałam z ziemi. Harold leżał na ziemi, ze śladami łez na policzkach.
- Ja tu zostanę - szepnął. - I zaczekam, aż to wszystko minie. Nie mogę ci pomóc. Nikt nie może. To musisz załatwić ty sama.
- Wiem. Wrócę tu po ciebie, Harold.
- Czekam.
Ostatni raz spojrzałam na niego, uśmiechnęłam się smutno i pobiegłam przed siebie. Gęsta mgła otaczała mnie ze wszystkich stron, nie wiedziałam, gdzie jestem. Co chwilę się odwracałam za siebie, miałam wrażenie, że coś mnie śledzi, biegnie za mną. Nie mogłam się zatrzymać.
Znalazłam się nad gigantyczną przepaścią. Chciałam stanąć, złapać równowagę, ale za nic nie mogłam! Poleciałam w dół. Robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Spojrzałam w górę, w niebo, na którym zobaczyłam tylko gigantycznego, czarnego smoka, który sprawiał wrażenie, jakby mnie gonił. Otworzył swoją wielką paszczę, zionąc ogniem, który jednak nie dosięgnął do mnie. Krzyknęłam przerażona. Zaczęłam słyszeć jakieś dźwięki: tupot, krzyk, szepty...
- Dasz radę...
- Albo nie, musi zginąć...
- Co się z nią dzieje?...
- Twój koniec nadchodzi, miłej śmierci!...
- Zawsze będę na ciebie czekał, Victoria...
- Kości zostały rzucone.
cdn